środa, 4 maja 2016

Gimme faith - czyli fluff bez ogródek

Witajcie kochani!
Stwierdziłam, że skoro ostatnio zaniedbałam bloga, nadszedł czas by pododawać trochę nowych rzeczy. Przemyślałam trochę sprawę wcześniejszych opowiadań i chyba czuję się na siłach, żeby kontynuować następujące tytuły: "Szkarłat na bieli", "Wildlife Fairytail" oraz "Rock this out!". Założyłam, również konto na wattpadzie, ale pojawiające się tam teksty, nie będą raczej najwyższej jakości, mają one dla mnie charakter ćwiczebny. Być może ktoś z Was jednak polubi jeden z tamtejszych tekstów? Umieściłam tam też parę dobrze wam znanych opowiadań z mojego bloga.

A dzisiaj moich Czytelnicy zaszczycę was słodziutkim opowiadaniem p.t "Gimme Faith". Jest on trochę w stylu azjatyckim, oczekujcie szczypty magii i miłostek :')

GIMMME FAITH



Drzewa wiśni już zakwitły, ukazując całą gamę słodkich zapachów swoich kwiatów. Zachwycona Nina, rzuciła się do wiru tańczących w powietrzu liści, delikatnie się śmiejąc. Dzisiejsza pogoda była taka cudna! Na niebie nie było ani chmurki, a na horyzoncie widniało ciepłe, wesołe słońce. Czym można się martwić w taki dzień.

- Nino? - rozległ się cichy zirytowany głos

Szybko wyjęła wszystkie płatki ze swoich czarnych włosów i niezgrabnym ruchem poprawiła swoją szatę. Przetarła twarz dłońmi, a wraz z tym ruchem czający się na ustach uśmiech, znikł jak gdyby nigdy go nie było.

-Tu jestem Nikko! - oznajmiła głośno z obojętnym tonem

Z pobliskich zarośli wyszedł siedemnastoletni chłopiec. Był zmęczony, ale przed Niną nie ukryły się lekko zaróżowione policzki od radości. Jego niebieskie włosy, były jak zwykle niesfornie spięte, wypuszczając ze swoich objęć pojedyncze kosmyki. Blada twarz sprawiała, że żółte oczy przyciągały jeszcze większą uwagę, gdy z czujnością wertowały otoczenie. Poza tym miał na sobie niebieską szatę i zwyczajne klapki. 

-Byłem pewien, że cię zgubiłem. - powiedział niedbale, zasiadając na pobliskim kamieniu

Wzruszyła jedynie ramionami, podążając wzrokiem za jednym z uniesionych w przestworzach płatku. Nikko wyciągnął swoją bladą dłoń, szepcząc coś pod nosem, aż w końcu w jego ręce zapalił się niebieski płomień. Nina była pod wrażeniem, ale za żadne skarby nie zamierzała tego okazać.

- Co teraz? - zapytała - Podróżujemy, już tak od dłuższego czasu. Mógłbyś mi chociaż powiedzieć, gdzie zmierzamy.

Złotooki bawił się jeszcze chwilę niebieskim płomykiem, nim w końcu odpowiedział.

- Miasto Shingoku, jest jakieś trzydzieści minut stąd. Tam zmierzamy. Muszę spotkać się z cesarzem

- Shingoku? - powtórzyła wolno

Miasto to było sławne na całe krainy Morza Środkowego. Mówiono na nie "Metropolia Cudów" lub "Stolica Nieba", gdyż piękno tego miasta potrafiło wręcz oślepić swoim urokiem. Nina zawsze chciała je zobaczyć, więc nie potrafiła nawet udawać obojętności gdy usłyszała pokrzepiającą nowinę.

-Nikko! - powiedziała, zarzucając mu dłonie na szyję - Ależ to wspaniale! Zawsze chciałam to zobaczyć!

- Prawda, księżniczko? - zaśmiał się, dotykając jej policzka 

Jednak jego twarz lekko posmutniała, więc dziewczyna delikatnie się odsunęła spoglądając w jego oczy.

- Mimo to jesteś smutny. W jakiej sprawie musisz się spotkać z moim ojcem?

Niebieskowłosy ponownie zamilkł, chcąc najwyraźniej uniknąć odpowiedzi. Wzrok Niny jednak mu na to stanowczo nie pozwalał.

- Nino... Jesteś już gotowa. Podczas naszej podróży opanowałaś całe podstawy Arkanum, a nawet znacznie więcej. Niegodne by było wobec mnie okłamywać cesarza, tylko po to byśmy mogli spędzić razem nieco więcej czasu.

Cisza.
Była zła. Jak ojciec mógłby się dowiedzieć? Nawet by mu do głowy to nie przyszło, biorąc pod uwagę jak Nikko mu wiernie służył przez te wszystkie lata. I chyba też dlatego złotooki nie dopuszczał do siebie takiej myśli. Wstała, zaciskając mocno ręce, aż jej kłykcie pobielały. Nie chciała wracać na zamek.

-Hej... - usłyszała przepraszający głos chłopaka

Odwróciła się, mierząc o krytycznym wzrokiem, jednak nie zdążyła nic powiedzieć.Do ich uszu dobiegł głośny szum, a za chwilę także potężny trzask. Spojrzeli na siebie niepewnie, choć za chwilę odezwał się wrzask rozpraszający wszelkie wątpliwości.

-Heeeej! Heeej! Na co czekacie, wskakujcie!

Nikko się zaśmiał, ale Nina rzuciła się pędem w stronę niedalekiej polany. Być może rozłąka nie będzie musiała nastąpić jeszcze dzisiaj. Być może.

Nie zawiodła się, gdy z zachwytem dostrzegła wielkie cielsko Kruszynki. Była ona zwierzem z gatunku "Gordonów", istot który potrafiły latać w przestworzach bez wytchnienia. Kruszynka miała cztery łapy i sierść przypominającą wełnę. Na głowie natomiast widać było parę spokojnych oczu i trójkątny nos z wąsami, przypominający koci. Gordony, rzadko przewoziły ludzi, a jeszcze rzadziej wybierały swojego Jeźdźca, jednak o to teraz przed nią  stał człowiek który dostąpił tego zaszczytu.

Luke był młodzieńcem z Krain Zachodu. Jego karnacja było nieco ciemniejsza od nich, a akcent znacznie mniej twardszy, bardziej elegancki i płynny. Na jego czoło delikatnie opadała grzywka kasztanowych włosów. Był wysoki i w przeciwieństwie do ich skromnych szat, ubrany w przedziwne części garderoby, których Nina nigdy nie widziała.

- Luke! - krzyknęła, rzucając się w objęcia przyjaciela

- Hej, jak na szlaku? - usłyszała głos Nikko za nimi

- Cześć mała. - zaśmiał się Luke, okręcając ją dookoła siebie - Nic specjalnego. Zawsze w drodze, szukając przygód. Dziś udało mi się złowić dwie przyjemne dusze, a jutro pokaże mi co dalej.

- Nic się nie zmieniłeś. - zachichotał złotooki, ściskając rękę chłopaka

- Ty też. - powiedział lekko - Może macie ochotę na przejażdżkę? Kruszynka też się cieszy, że was widzi. Nie róbcie jej zawodu.

Nina jak gdyby zgodnie, biegiem wskoczyła na grzbiet Gordona, co przyjęło się z zadowolonym westchnięciem stworzenia. Dziewczyna zauważyła ostrzegające spojrzenie niebieskowłosego.

- Luke, nie możemy. Nina ukończyła trening...

Ale brunet wcale go nie słuchał, z siłą wpychając go na grzbiet zwierzęcia. Za chwilę sam również się usadowił na wełnianym futrze Kruszynki, i szepcząc coś do jednego z jej wielkich oklapniętych uszu, istota wzbiła się w przestworza.

- Cesarz tyle czekał to i dzień poczeka. Wyluzuj Nikko, dzisiaj musimy się zabawić.

Złotooki miał ochotę coś dodać, ale widząc uśmiechniętą twarz dziewczyny postanowił się wycofać. Zamiast tego odetchnął głęboko i z zadowoleniem rozłożył się na cielsku Kruszynki.

***

Lecieli dobre pół godziny, ale w żadnym wypadku nie nudzili się przez ten czas. Lucas miał przy sobie staromorskie karty, więc zagrali partyki Kropsa rozmawiając co nieco o starych, dobrych czasach i najnowszych nowinkach. Byli zadowoleni swoją obecnością.

W końcu wylądowali, ale gdzie! Dookoła było mnóstwo drzew i Gordonów, a przed nimi rozciągał się wysoki, wodospad o krystalicznej wodzie. Nina pisnęła ze szczęścia, biegnąc w stronę malutkich Gordonów kąpiących się nad wodospadem. Nikko również chciał pobiec za nią, ale Luke go zatrzymał.

-Nikko, zabraniam ci oddawać ją pod opiekę cesarza. - powiedział w tak rzadkim dla niego poważnym tonie
-Ależ,Luke... Nie mogę. Przysięgałem.
-Byłem na dworze cesarskim. Kręciłem się przez chwilę i sytuacja nadal nie wygląda dobrze. Nie możecie wracać. Daję wam jeszcze jakieś dwa miesiące do lammas, nim cesarz wyśle za was patrole poszukiwawcze.
-Kocham ją, ale nie mogę.
-Nikko zrozum, on był dla niej podły. Siedziała w tym zamku niczym laleczka i dopiero kiedy my się pojawialiśmy zaczęła dostrzegać coś więcej niż kawałek okna w swoim pokoju. Liczysz, że za misję cesarz pozwoli ci się z nią legalnie spotykać? Najwyżej dostaniesz jakiś orderem ale nigdy więcej jej już nie zobaczysz.
Cisza.
-Skierujcie się w stronę gór na północy. Mieszkają tam bardzo przyjaźni ludzie. Dadzą wam schronienie i na pewno jako mężczyzna biegły w sztukach magicznych dostaniesz dobrze płatną pracę. Będziecie wolni, za parę lat nasze małe trio mogłoby już spokojnie podróżować po świecie, bez cesarza na karku. A jeśli nie, Kruszynka mogłaby nas transportować na Zachód, gdzie władza jej ojca nie dosięga.
Znów cisza. Słychać jedynie w oddali śmiech Niny, bawiącej się z gordonami.
- Nikko? Więc jak?

Chłopak spojrzał jeszcze raz na Ninę, później na Luke'a. Dotknął kremowego futra Kruszynki zastanawiając się czy rzeczywiście podejmuję właściwą decyzję. Są legendy, że gordony należą do istot bardziej inteligentnych od ludzi. Są tak subtelne, że potrafią rozmawiać z nami telepatycznie. Zastanawiał się czy Luke potrafił z nimi rozmawiać. W końcu spojrzał na szare oczy mężczyzny, czując, że już dawno podświadomie podjął decyzję.

Jak myślicie, jaką decyzję podjął Nikko? Podobało wam się?

Lou <3

wtorek, 3 maja 2016

Powrót + Projekt M.I.A.

Witajcie kochani!
Wracam po dłuższej przerwie. Wybaczcie mi, że tak długo się nie udzielałam, ale po prostu w moim życiu działo się tak wiele rzeczy. Przyznam szczerze, że przez myśl przeleciało mi opuszczenie tego blogu na dobre, ale pojawiające się, pozytywne komentarze jednak skłoniły mnie do powrotu. Morning mug nadal pozostaję zbiorem opowiadań, ale chciałam dzisiaj wtłoczyć nową serię, której rozdziały będą pojawiały się co poniedziałek, jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem. Mam oczywiście jeszcze na myśli poprzednie opowiadanka, które stwierdziliście, że warto by je kontynuować - jest ich jednak tak dużo, że chciałabym najpierw zająć się jedynie tylko dwoma takimi projektami, żeby maksymalnie się na nich skupić i jednocześnie, stworzyć możliwość do umieszczania one-shotów.  Co myślicie o ankiecie? Chciałabym pisać coś, co większość z Was miałaby ochotę czytać. Myślałam także nad zmianą szablonu, aby był bardziej przejrzysty.

PROJEKT M.I.A.
Prolog
M-odernistyczny
I-nnowacyjny
A-ktywny
MIA to projekt będący dziełem najznamienitszych specjalistów z całego świata. Staraliśmy się, aby projekt zawierał w sobie cechy, które według Nas były niezbędne by ludzkość mogła osiągnąć obecny poziom technologii: Modernizm, Innowacyjność oraz Aktywność. Dziś po wielu latach pracy jesteśmy dumni mogąc ogłosić, że oficjalnie praca systemu MIA została rozpoczęta.
Od teraz, każda minuta jest wielkim krokiem w przyszłość.

Prof. Jared Stone
***

OD: BIURO INFORMACJI MIA
DO: danielle.mayhem#mail
DANIELLE, Biuro Informacji MIA ma zaszczyt podzielić się z tobą informacjami na temat <AVATAR1>.
GODNOŚĆ: Amelia Lightwood
WIEK: 17 lat
DATA URODZENIA: 04.06
BIOGRAFIA: Matką obiektu AMELIA jest czterdziestoletnia Scarlett Riddle-Lightwood zajmująca w społeczności pozycje lekarza o specjalizacji ortopeda. W wieku 20 lat wyszła za mąż za Maksymiliana Lightwood – oficera wojskowego o umiarkowanej pozycji i dość wysokich osiągnięciach, będącego ojcem <AVATAR1>. W dniu narodzin swojego jedynego dziecka, poległ w ściśle tajnej operacji wojskowej poza granicami kraju. AMELIA dorastała w niewielkim domu na Ontario St. (FAIRCOST, STAN CALIFORNIA, USA) objęta jedynie opieką matki. Już w pierwszych latach swojego życia wykazywała cechy zarówno wewnętrzne, jak i zewnętrzne w wielkim stopniu przypominające Maksymiliana Lightwooda. Mimo braku fizycznej obecności jednego z rodzicieli, ukazywała łączącą ją z nim więź poprzez nadmierne zainteresowanie oraz miłość przez czczenie jego pamięci. Gdy obiekt zyskał wiek trzech lat, do sąsiedztwa wprowadził się SPENCER GERARD PETROWSKY. Matka Petrowsky'ego zmarła podczas porodu [przyczyny i pozycja, nieistotna]. SPENCER jest jedynym dzieckiem Charles'a Petrowsky'ego, zajmującego status społeczny prokuratora o wysokich notowaniach. Obiekt AMELIA ze SPENCEREM szybko nawiązuje kontakt, zostając jego zaufaną przyjaciółką, tym samym sprowadzając relacje obu rodzin na bliski stopień zażyłości. W wieku siedmiu lat wspomniana wyżej dwójka poznaje JACKSONA SAMWELLA, który w krótkim okresie czasu zyskuje w ich oczach status przyjaciela. Pięć lat później, państwo SAMWELL rozwiedzie się, a JACKSON straci zaufanie do obojga rodziców. W bieżącym roku, trójka przyjaciół rozpoczyna naukę w FAIRCOAST HIGH SCHOOL. <AVATAR1> i SPENCER są obecnie w związku od dwóch lat.
CHARAKTER: Obiekt cechuję się częstymi, sarkastycznymi wypowiedziami o humorystycznym wydźwięku. Wykazuję nadopiekuńczość w stosunku do SPENCERA i JACKSONA. Nadprzeciętna inteligencja, śmiałość oraz przesadna szczerość przejawiana w niektórych sytuacjach(najczęściej potencjał tych wartości zostaję wykorzystany w nieodpowiedni sposób).
ZAINTERESOWANIA: Oglądanie filmów i seriali o tematyce science fiction, historia świata, jazda na łyżwach, bieganie, rozwiązywanie zagadek i krzyżówek, gry komputerowe, pasjans i warcaby
Załącznik zawiera najważniejsze fotografie osób ze środowiska <AVATAR1>. Z polecenia prof. Jareda zamieściliśmy tam również bardziej szczegółowe informacje na temat obiektu oraz jego środowiska. W razie jakichkolwiek pytań pracownicy BIMIA z chęcią postarają się rozwiać wszelkie wątpliwości.
W imię dobra ludzkości,
Biuro Informacyjne MIA



poniedziałek, 25 stycznia 2016

Wildlife Fairytail

Cześć!
Wiem, że nie pisałam już tydzień i bardzo was przepraszam, ale dopadło mnie chyba jakieś wysoko zaraźliwe lenistwo, które swoją epidemię zawdzięcza dwutygodniowym feriom. Mam nadzieję, że mimo wszystko zaglądacie tutaj jeszcze troszkę i napiszecie co myślicie o historii zaczerpniętej z unowocześnienia "Księgi Dżungli"/Tarzana.
Miłego czytania!

WILDLIFE FAIRYTAIL


   Moje jeansy były brudne i umazane błotem. Komórka padła już godzinę temu. Ale w sumie nie robiło to chyba większej różnicy. I tak nie było tutaj zasięgu.

  Zapłakana spojrzałam na kroczącego przede mną mężczyznę, który w przeciwieństwie do mnie, poruszał się po niepewnej powierzchni torfowisk z gracją i zwinnością, tylko od czasu do czasu pomagając sobie trzymanym w ręku długim, drewnianym kijem. Jego ubrania były podniszczone, ale ku mojemu początkowemu zaskoczeniu jego strój nie przypominał tych stereotypowych dla dzikusów. 
   Jego oliwkową skórę, odporną już na kąśliwe promienie słońca, przykrywała dość ładny(gdyby nie pokryty błotem) niebieski sweter z  ramionami trzy czwarte i niewielkim wcięciem "V" na dekolcie. Na umięśnionej szyi, pełnej brzydkich blizn widniał naszyjnik z kolorowych, drewnianych koralików którego centrum stanowił pokaźny kieł jakiegoś zwierzęcia. Po za tym nosił zwyczajne, sięgające do kostek spodnie w khaki i namiętnie zabrudzone, czarne oficerki.
   Twarz Kammy (bo tak kazał mi go nazywać) była dość przystojna i nakazywała mi podejrzewać, że był w podobnym wieku jak ja, może tylko troszkę starszym. Zielone oczy wręcz przeszywały niczym ostra igła otaczającą nas dżungle, nie wykazując jednak większego niepokoju. Czarne kędziory, spływały do miejsca nieco wyżej od ramion, roztrzepane na wszystkie strony przez wiatr i prawdopodobnie nieustanne podróże. Dodając do tego jeszcze urocze piegi rozsiane gdzieniegdzie na prostym, zgrabnym nosie, sprawiały, że Kamma wyglądał dość łagodnie, choć jedna z blizn przechodzących przez linię jego szczęki przyprawiała mnie o ciarki.
    Od czasu kiedy znalazł mnie na miejscu rozbicia wycieczkowego helikoptera, nie odzywał się do mnie słowem, jedynie od czasu rzucając mi krótkie spojrzenie znad ramienia. Wydawało mi się, że moja nieporadność go nieco bawi, ja natomiast się zastanawiałam czy to możliwe by samotnie żył w tej pełnej drapieżników dżungli? Czy to w ogóle możliwe?
     Nagle usłyszałam wręcz zagłuszający dźwięk nieustannego szumu, a za chwilę poczułam jak moje stopy w końcu trafiają na trwałą powierzchnię gruntu. Kamma  odsłonił potężne liście jednego z drzew, odsłaniając mi tym samym widok na wodospad. W jakkolwiek złej sytuacji się obecnie znajdowałam, ta tętniąca wodą żyła dziczy wprawiła mnie w zachwyt swoim widokiem. Chłopak jednak nie czekał na mnie, zrzucając na trawę brudne oficerki i niczym dziecko siadając na jednym z kamieni wodospadu zaczął moczyć nogi w wartkiej wodzie.
     Przez chwilę spoglądałam niepewna w jego stronę co powinnam zrobić w takiej sytuacji, ale Kamma jakby zdając sobie po chwili sprawę z braku mojego towarzystwa, odwrócił się w moją stronę i uśmiechając się klepnął parę razy kamień obok, dając tym samym mi znać, że chcę mojego towarzystwa.
     Chciałam stąd uciec jak najprędzej, godnie pochować nieżywego pilota(lub to co z niego zostało) we wraku znajdującego się pewnie teraz gdzieś kilometr ode mnie i zobaczyć twarze martwiących się rodziców. Jednak tylko Kamma mógł prawdopodobnie  bezpiecznie wyprowadzić mnie teraz z dżungli. Przełykając głośno ślinę, odwzajemniłam uśmiech i ściągając po drodze swoje zmasakrowane, czerwone trampki, usiadłam obok niego na wilgotnym kamieniu wodospadu.
     Czując potrzebę rozmowy i wyjaśnień, postanowiłam się odezwać.
    - Czy... Czy mieszkasz tutaj? - zapytałam spoglądając w jego stronę
    Kamma jedynie spojrzał w moją stronę, nie wydając z siebie żadnego słowa.
    - Czy rozumiesz co mówię? - zapytałam ponownie, blisko rozpaczy
    Po chwili jednak mi ulżyło, widząc twierdzące kiwnięcie.
    - Trudno...Układać.... Słowa. - powiedział, wykrzywiając twarz - Dawno... Nie.... Mówiłem.
   Całe moje jestestwo zostało ogarnięte żalem odnośnie tego chłopaka. Jak długo siedział już tutaj w dżungli? Jak może oczekiwać od niego wyjścia, skoro zapewne sam już by stąd dawno uciekł, gdyby tylko wiedział. Szybko starłam płynącą łzę na moim policzku i złapałam rękę chłopaka, trochę ją ściskając.
    - Nic nie szkodzi. Jest okej. - powiedziała, choć nie była pewna czy było to skierowane do niego czy do niej
    Przez chwilę znów zapadła cisza, zagłuszana jedynie szumem płynącej wody. Po chwili jednak Kamma dotykał swoimi brudnymi dłońmi oboje jej policzków.
    - Jesteś.... smutna.
    - Chcę wrócić do domu. Do miasta. - powiedziałam - Tęsknie za rodziną. Czy znasz może drogę jak się stąd wydostać?
      Czarnowłosy znów nie odzywał się dłuższą chwilę jak gdyby analizował to co przed chwilą powiedziałam. Za chwilę jednak pokiwał twierdząco głową.
     - Czy wyprowadzisz mnie stąd? Myślę, że gdybyś ze mną wyszedł również otrzymałbyś pomoc.
      Kamma pokazał jej jeden palec i skinął twierdząco, jednak gdy pokazał dwa palca zaprzeczył.
     - Tu - zaczął pokazując całą dżungle - Mój dom. Twój nie. Ty możesz iść.
     - Twój dom? 
     Jak gdyby na zawołanie z tyłu usłyszałam warknięcie. Potężne cielsko tygrysa, krążyło wokół nich jak gdyby polowało na swoją zwierzynę. Miałam ochotę krzyknąć, lecz czarnowłosy błyskawicznie zasłonił mi usta nakazując mi ciszę. Sam natomiast chwycił swój kij, śmiało podchodząc to tygrysa. Przez pewien czas krążyli tak wokół siebie, a ja zauważyłam, że Kamma rzeczywiście bardziej już w swoim zachowaniu przypominał zwierzę niż człowieka. I chyba chciał, żebym mu towarzyszyła.
     Ogarnęło mnie jeszcze większe zdziwienie, gdy niebezpieczny drapieżnik, pisnął niczym zgubiony kociak, podkulając ogon. Kamma pomachał w dziwny sposób jeszcze raz swoim kijem, a tygrys niczym po dotknięciu czarodziejskiej różdżki z podkuloną głową podszedł do mnie, jak gdyby prosił o pieszczoty.
      Czułam jak moje serce przyspiesza, stojący niedaleko chłopak jednak gestykulując nakazał mi dotknięcie tego zwierzęcia. Niepewna przeczesałam dłońmi po gęstej sierści tego dzikiego kota, który niczym nowy pupil przysiadł tuż obok mnie nakazując pieszczoty.
      Zadowolony Kamma, siadł obok naszej dwójki również czule dotykając cielsko niedawnego drapieżnika.
     - Jak to zrobiłeś? - zapytałam pewna podziwu
      Chłopak wręcz wypinał się z dumy, gdy zadałam to pytanie,
     - Zwierzęta. Moja rodzina. - powiedział - Tu mój dom.
     - Jak się z nimi komunikujesz?
     Czarnowłosy wskazał palcem wskazującym serce po czym przyłożył sobie kolejny palec do skroni.
     - Słuchaj Serca. Zwierzę nie potrzebuje słów. Ono jest mądre. 
   Dotknęłam swojego serca, spoglądając na zadowolonego tygrysa.
   Kamma podszedł do mnie od tyłu, dotykając obiema dłońmi moją głowę.
   - Słuchaj. - powiedział czule
  A ja słuchałam.


Co myślicie? Dajcie znać, czy chcecie kontynuację! :)
Lou<3 
    

sobota, 16 stycznia 2016

Przeznaczenie

Witajcie, kochani! <3
Tym razem postanowiłam zamieścić one-shota o bardziej ponurym i refleksyjnym wątku - ,a przynajmniej taki był mój cel. Dajcie znać w komentarzach co o nim sądzicie! :)

P R Z E Z N A C Z E N I E


Reguły gry 

Reguły gry są proste

Przejdź przez potok słów pomostem 
Znajdź to co ważne bez wahania 

By przyjaciół obietnice odeprzeć bez mrugania

 Gdy będziesz trzymała już to w dłoni

 Zwycięzcą nazywaj się do woli
 Jednak, gdy pomocne dłonie zabiorą cię na dno[...]


   -Co czytasz Cindy?
  Oderwała niechętnie wzrok od tekstu, gwałtownie zamykając opasłą księgę.
  - Nic ciekawego. - powiedziała smętnie, wracając do spożywania mleka z płatkami
  Czterdziestopięcioletni Charles Winston, miejscowy policjant, a także wdowiec i ojciec, spojrzał nieco zasmucony skrytością dziewczyny. Mimo chwilowego wahania zajął miejsce obok czarnowłosej.
  - Ah. Okej. - powiedział - Wiesz co? Słyszałem, że w okolicy mają niezłe...
  - Nie, tato. Chcę zostać sama. - przerwała, wpatrując się usilnie w kukurydziane płatki
  Charles przetarł oczy dłońmi i delikatnie klepnął córkę po ramieniu.
  - Nic nie szkodzi. Pojedziemy następnym razem. - powiedział wstając od stolika
  Westchnęła głęboko, gdy mężczyzna zniknął jej z pola widzenia. Miała delikatne poczucie winy, jednak od pewnego czasu pracowała nad czymś naprawdę ważnym i nie mogła sobie pozwolić na jakąkolwiek dekoncentracje. 
   Wszystko zaczęło się parę miesięcy temu. Właśnie wtedy postanowiła, że zacznie pisać książkę. Jednak gdy brakowało jej tematów do formowania słów, zawsze musiała czerpać inspirację z świata zewnętrznego. Nigdy nie napływała w sposób naturalny z niej samej. 
    Zirytowana porwała zapisaną niedaleko kartkę, szarpiąc ją na kawałki. Szybko chwyciła księgę pod ramię i łapiąc pobliskie kluczyki, z głośnym grzmotem wyszła z domu.
   - Cindy?! - usłyszała wrzask
   - Wrócę przed dwudziestą!
***
   Za każdym razem, gdy znajdowała się w tym miejscu ogarniały ją nieprzyjemne ciarki.
   Zniszczone meble, deski porozrzucane po podłodze i ten paskudny zapach zgnilizny. Ale chyba najbardziej dokuczał jej ten wszędobylski kurz, lepiący się do jej bladej, zmęczonej skóry. Niewielkie smugi światła przedostawały się przez, duże zakurzone okno w centralnej części mieszkania,.
    - Tom?! - krzyknęła, niosąc echo po ścianach budynku
   Dopiero teraz zauważyła jak niewielka, wygięta sylwetka siedząca pod masywnym oknem odwraca wolno głowę w jej stronę. Dostrzegając ten niewielki ruch podbiegła do ciemnego kształtu, który z każdą chwilą zmniejszonego dystansu przybierał postać niskiego i wynędzniałego chłopca, którego czarne włosy, lepkie od potu przylepiały się do czoła.
    - Tom! - krzyknęła jeszcze raz, obejmując kruche ciałko czarnowłosego - Przyniosłam ci trochę słodyczy, takie jak lubisz. - powiedziała delikatnie się uśmiechając, jedną rękę wkładając do materiałowej torby
    Czarnowłosy jednak obdarzył ją bolesną obojętnością, nie odwzajemniając nawet uścisku i bez zbędnych słów przyjmując podarek z rąk Winston. Cindy natomiast uraczona jego widokiem, zasiadła tuż obok niego, na ogarniętej pyłem, drewnianej podłodze, czekając, aż jakiekolwiek słowo wypadnie z jego ust. 
    - Przeczytałaś? - zapytał w końcu, ocierając brudne od czekolady usta wierzchem dłoni
    - Obawiam się, że nic z tego nie rozumiem, Tommy. - powiedziała delikatnie mierzwiąc jego głosy - Słowa tej książki są piękne, ale nie rozumiem znaczenia ciągu w jaki się one układają.
    Jego oczy w mroku delikatnie się świeciły, gdy spojrzał ponownie na zamglony obraz za szybą. Zapadło milczenie, jednak nie wydawało się, żeby stawiało ono jakieś niewygodne uczucia pomiędzy tą dwójką. Było tak naturalne i ciepłe niczym ognisko, które ogrzewa popękane od mrozu dłonie.
     Dotąd niewzruszona mina chłopaka, oświetlił delikatny, uroczy uśmiech.
    - Właśnie to jest w niej najpiękniejsze.
    Cindy parę miesięcy temu ręką przypadku w poszukiwaniach inspiracji wpadła na to opuszczone lokum, którego mieszkańcem był ponury czarnowłosy. Początkowo chciała go skłonić  do opuszczenia budynku, wyjścia na zewnątrz... Znalezienia opiekunów. Nie rozumiała skąd bierze jedzenie i jakim cudem wyżył tak długo odcięty całkowity od ludzkości. Szybko jednak zrozumiała, że Tom jest znacznie doroślejszy i poważniejszy niż jej się wydaję. Chłopak był jej istnym źródłem inspiracji. Sposób w jaki mówił i dzielił się z nią swoimi myślami, było jej siłą napędową do napisania książki. Szybko zdobyli swoją wzajemną sympatię, Cindy traktowała go jak swojego młodszego brata. Ale nigdy nie chciał jej opowiedzieć jednej historii.
     Własnej.
    - Opowiedz mi jeszcze jakąś historię. - powiedziała, strzepując delikatnie kurz z jego ubrania
    - O lisie i wilku? - zapytał bawiąc się jej dłonią
    - Nie. - zaprzeczyła - Teraz chcę jakąś inną. Taką... Prawdziwą, intensywną. - powiedziała myślami błądząc po delikatnych stronicach opasłej książki
    Czarnowłosy niespodziewanie wstał, odrywając od siebie ich wspólne ciepło. Spojrzał jeszcze bardziej usilnie na widok za oknem.
    - Chyba nadszedł już czas. 
***
  - Stary. Zwykle, zgadzam się na wszystko. Na wampira, wilkołaka... Ba! Nawet nic nie mówiłem o tym krwiożerczym zombie, ale to już jest stanowczo przesada.
  Czarnowłosy, blady nastolatek wyszedł z pickupa zatrzaskując z głośnym trzaskiem drzwi.
  - Jak zwykle za bardzo narzekasz Spencer. - jęknęła dziewczyna obejmując jego talie - Wszystko będzie w porządku. Jak zawsze.
  - Po prostu musimy. Mi też się to nie podoba. - powiedział stojący niedaleko brunet.
 Spencer delikatnie całując niebieskooką w czoło, oparł się o rozpadające drzwi czerwonego pickupa.  Była już noc, a w powietrzu roznosił się swędzący zapach dymu.
  - Szczerze? Ja uważam, że ten pomysł jest całkiem do dupy. Po prostu daj sobie spokój Cooper i wracajmy do domu.
Stojąca niedaleko blondynka, oparła rękę o biodro przeszywając wszystkich tym zielonym, ostrym wzrokiem. 
  - Candace. - westchnął brunet - Jeśli tego nie załatwimy teraz, prawdopodobnie prędzej czy później on sam nas dopadnie.
  - Jestem za tym później. - powiedział czarnowłosy - Na etapie prędzej wolę się przejmować matmą.
 Czarnowłosa żartobliwie dźgnęła go łokciem w brzuch.
  - Ostatnio, gdy dałam ci notatki, mówiłeś całkiem inaczej.
  - Bo byłaś obok mnie. - powiedział ponownie składając pocałunek na jej czole
 Candace jak gdyby potwierdzając swoje myśli przeszyła bruneta zabójczym wzrokiem mówiącym "I my mamy dać sobie radę?".
   - Darujcie sobie papużki. - powiedziała w końcu - Lepiej bądźmy przygotowani mentalnie na to starcie, bo nasz Johnny chyba sobie nie odpuści.
   Od dwóch lat John, Candace, Spencer i Amelia byli wplątani w coś, z czego nie mogli się wplątać. Ręką losu, kurtyna zwyczajności opadła pokazując im scenę pełną nadprzyrodzonych istot. Które w większości przypadków zamiast rozmowy preferowały walkę. Chcąc lub nie, znajdując się w nowym dla nich środowisku, broniąc się przed atakami szybko zyskali tytuł "Łowców" - chociaż byli nadzwyczajnymi w świecie nastolatkami, zamieszkujących amerykańskie tereny Oregonu.
   Jednak, gdy zabijasz, robisz sobie wrogów. A kiedy zabijasz wrogów, przychodzą silniejsi, aż w końcu stawiasz się z tym Ostatecznym. W sercu chowali strach, przed konieczną potyczką, ale na ich twarzach widniała godna doświadczonego generała odwaga.
   - Zostaliśmy naprowadzeni na tą drogę. - powiedziała Amelia podając John'owi kuszę leżącą na szczycie samochodu
   - Jak mam w zwyczaju mówić... - zaczął Spencer ładując srebrne kule do rewolwera - Nie ma czegoś takiego jak przeznaczenie.
  Po paru minutach, gdy byli już w pełni uzbrojeni, obdarzyli się ostatnimi pełnymi zdecydowania spojrzeniami, nim w końcu postanowili wyjść zza drzew w stronę schludnego, ekskluzywnego budynku.
   - Czemu ci źli zawsze są bogaci? - westchnął John
   - Cii...
Ich nadzieją było zaskoczenie przeciwnika. Zakradając się weszli przez zawsze otwarte drzwi od schowka na tyłach domu. 
   - Mam złe przeczucia. - powiedział Spencer - Wracamy
   - Nie ma mowy. - warknęła Candace - Za późno
   Spencer nabrał głęboko powietrza do płuc, ostatecznie wyciągając spluwę i wychodząc z ukrycia.
Ich przeciwnik, spoglądał intensywnie w stronę okna, jak gdyby nie zainteresowany pistoletem celowanym w jego plecy.
    - Jesteście śmielsi niż mi się wydawało. - powiedział spokojnie - Ale też niewiarygodnie głupi.
  Starszy, łysy mężczyzna w białym garniturze spojrzał w ich stronę obdarzając ich brzydkim, nienaturalnym uśmiechem.
   - Poddaj się. - powiedział John. - Poddaj się i wszyscy się rozejdziemy.
  Od powierzchni czarnej podłogi odbiły się głośne dźwięki obcasów.
   - Chyba żartujesz.
  Spencer nie wiedział jak wszystko tak szybko się działo. Okno w ułamek sekundy zmieniło się w ścianę ognia, a z wyglądu nieporadny starzec w umięśnioną, nieznaną mu kreaturę. Wystrzelony w jego stronę pocisk odbił się od niego jak gdyby był wykonany ze stali. 
   Najpierw była Candace. Widząc strach przyjaciół, rzuciła się na stwora, który w ułamku sekundy z chrzęstem złamał jej kręgosłup. Byli zszokowani. Najszybciej ocknął się John, który planował się oświadczy Candance, po rozdaniu dyplomów. Czyli po pojutrze. Kreatura jakby śmiejąc się z jego nędznych strzał z kuszy, chwyciła go bez problemu umiejscawiając w otchłani ognia.
   - Amelia, musimy uciekać! - krzyknął Spencer łapiąc czarnowłosą za dłoń
  - Nie! Musimy ich pomścić!
  - AMELIA!
  Ale tamta jak gdyby w transie chwyciła swój srebrny samurajski miecz tnąc klatkę piersiową potwora, z której wypełzła ohydna czerwona maź. Spencer widząc grymas bólu potwora i przez długość ich potyczki, zaczynał mieć nadzieję co do ich wygranej...
  - Musimy zaciągnąć go do ognia! - wrzasnął podchodząc bliżej
 - NAPRAWDĘ, sądzicie że wygracie? - wydobył się demoniczny rechot z gardła, kiedy czarnowłosa została praktycznie zgnieciona przez jego masywną rękę.
  Spencer upadł na kolana, chowając oczy w dłoniach.
  - AMELIAA!!! - wrzasnął - DLACZEGO?!
  Wszystko później działo się szybko, rażący ból, spływająca krew z czoła... Mimo to nie umarł natychmiast. Spoglądał jak zahipnotyzowany w ogniste wrota okna, przez które przeszła piekielna istota. Dosłownie sekundę, przez zniknięciem płomienia sięgnął dłonią ognisty płomień....
***
  Cindy słysząc masakryczną opowieść w wykonaniu dziesięcioletniego chłopca zamilkła, nie wiedząc co powiedzieć.
  - Chyba wolałabym opowieść o wilku i lisie. - przyznała po chwili 
  - Nie zawsze mamy wybór. - odpowiedział Tom dotykając palcem brudną szybę
  Dziewczyna gryzła się przed zadaniem pytania mimo to, w końcu postanowiła wydusić z siebie parę słów.
  - Myślisz, że gdyby posłuchali Spencera, przeżyliby? Czy rzeczywiście to było nieuknione? Przeznaczenie?
  Chłopak nic nie odpowiadał, a Cindy myślała, już, że czas pytań się zakończył i pora wracać do domu, jednak gdy podniosła się chwiejnie na nogi usłyszała mrożący krew w żyłach głos Toma.
  - Jak to zwykłem mówić... - zaczął spoglądając w jej stronę - Nie wierzę w przeznaczenie

Wiem, że słabo nieco z opisem potwora, ale chyba w końcu po to się zaczyna pisać takie rzeczy, żeby je doszlifować. To pierwsza taka masakra w moim wykonaniu i szczerze mówiąc nie jestem zbytnio przekonana czy kiedyś napiszę coś podobnego. Natchnął mnie film z karykaturami, i wtedy w nagłym przypływie dopadła mnie wena. Jak myślicie czy historia Toma jest prawdziwa? Napiszcie swoje zdanie w komentarzach!

P.S. Wiersz na początku miał wyglądać nieco inaczej, ale blogspot płata mi figle : P
Lou <3

poniedziałek, 11 stycznia 2016

Rock this out!

Cześć!
Dziś postanowiłam opublikować kolejne opowiadanie, na które dostałam natchnienie podczas refleksji nad kultową grą "Life is Strange" oraz moim ulubionym serialu o wilkołakach :) Art w sumie też zrobił swoje (niesamowita praca przedstawiająca Lydi'e & Stiles'a  autorstwa raskina z deviantart). Właściwie, to przypadło mi dość ta tematyka do gustu, więc jeśli również wam się spodoba jak zwykle jestem skłonna do kontynuacji - w tym przypadku owo opowiadanko stałoby się prologiem. Na wstępie też zaznaczę ,że "Rock This Out" to historia dwójki nastolatków głównie o tematyce "paranormal romance".

R O C K  T H I S  O U T !

  - Whoops! 
  Orzechowe oczy Caleba praktycznie spojrzały natychmiastowo w moją stronę, pełne nadopiekuńczego niepokoju. Westchnął cicho pod nosem, gdy pomachałam mu uspokajająco z delikatnym uśmiechem na ustach. 
  Chodzenie po liniach torów kolejowych, które już od 1956 roku w Desmond City nie funkcjonowały, a przez zardzewiałą stal przebijały się niewielkie kłębki zieleni, były praktycznie naszym zajęciem od dzieciństwa. Caleb od zawsze nie lubił zbyt dużo mówić, a jego artystyczna dusza cieszyła się z rozciągających się wokoło widoków. Ja natomiast po prostu skupiona na tym by nie spaść, zachowywałam ciszę, wyjątkowo nie bombardując go milionami pytań.
   Stąpający niedaleko z gracją przyjaciel, był praktycznie całym moim życiem skompresowanym w jednej osobie. Niegdyś drobny, blady chłopczyk ustąpił teraz miejsca wysokiemu, umięśnionemu mężczyźnie o hipnotyzujących orzechowych oczach.
   Jak dwie nic nie znaczące jednostki mogły tyle cierpieć? Oboje straciliśmy najbliższych, stawiając czoło nieugiętym przeciwnością losu. Zjednoczeni w smutku i cierpieniu. Iskierka płomienia pośród ciemności. Jeszcze nie dawno w życiu bym nie pomyślała podobnych rzeczy, teraz jednak Caleb wydawał się mieć na mnie silniejszy wpływ niż kiedykolwiek wcześniej.
  Kochałam go.
  Kochałam go za te krótkie chwile uśmiechu. Za obronę, za przyjaźń, za wsparcie. Za prawdziwość, której teraz jest tak mało. Nic jednak w życiu nie może być tak piękne jak na delikatnych stronicach romantycznych książek. Miał dziewczynę.
  Znając go dość długo, w życiu nie powiedziałabym, że jego wybranką zostanie Maxine Marukawa. Szczupła, sympatyczna  czarnowłosa, o japońskich korzeniach. Była nadzwyczajna w świecie, cicha, raczej z tych nieśmiałych. Najbardziej denerwowało mnie w niej to, że zawsze promieniowała tą swoją dobrocią, chcąc rozproszyć gęsty mrok wokół Caleba. Gorszą rywalką od typowej biuściastej cheerliderki, jest dziewczyna którą mimo całej tej zazdrości zdajesz się lubić. I ona nie ma nic przeciwko tobie.
  Od kiedy Maxine weszła w nasz kadr, odstęp pomiędzy naszymi imionami zaczął się zwiększać, choć pewnie w mniemaniu czarnowłosego nadal jest tak samo. Błąd, to ja zaczęłam zwiększać dystans. Moje ciało krzyczało "Stop!" czując jak nasze jednolite jestestwo ulega niebezpiecznemu zagrożeniu.
  Muszę jednak przyznać, że nie jest tak źle jak to przedstawiam. W szkole przyjaźnie się z pewnym zabawnym nerdem Jacksonem ( poznaliśmy się podczas projektu z chemii, po czym okazało się, że oboje mamy zamiłowanie do starych produkcji filmowych ) jak i szkolną geniuszką Emmą, ale zdaję się, że od niedawna tą dwójkę połączyła więcej niż chemia, więc nasza przyjaźń jak na razie jest pod znakiem zapytania. Jako jedyna z naszej małej paczki nie znalazłam jeszcze drugiej połówki.
  Doszliśmy w końcu do naszego małego azylu, gdzie tory zdawały się już kończyć, a zachód słońca zawsze znajdował się "pod najlepszym ujęciem". To jedyne co zostało z naszych wspólnych chwil. Każdy dzień odznaczony pomarańczową plamą znikającym później za pagórkiem.
  Caleb zasiadł na cienkiej linii torów, wpatrując się w jaśniejące ostatnimi chwilami słońce. Czując nieodpartą pokusę, podeszłam do niego bliżej pochylając się nieco w jego stronę. Obdarzył mnie zaskoczonym spojrzeniem, gdy musnęłam dłonią jego policzek.
  - Pokaż mi. - szepnęłam
  - Nie. - zaprzeczył - Nie chcę.
  Zapadła cisza, podczas której chwilowo spoglądaliśmy w sobie w oczy. Słońce zdawało się znikać za horyzontem. Moje blond loki delikatnie zaczepiły o jego szyję. Chwyciłam mocno jego rękę, dotykając czołem jego skroni.
  - Cokolwiek się stanie, zawsze będziesz dla mnie Calebem. - powiedziałam cicho - Pokaż.
  Spojrzał na mnie nieco niepewnie, jednak skinął po chwili lekko głową. Jak zahipnotyzowana spoglądałam na zmieniający się kolor jego tęczówek na ciepły orzech, aż w końcu w jego zębach pojawiły się zwierzęce kły. Caleb był wilkołakiem.
   Pochylił nieco głowę, wstydząc się swojego wyglądu lecz ja uniosłam jego podbródek wzruszona przejeżdżając palcami po jego rysach twarzy.
   - Sydney? 
   Nim jego oczy zmieniły barwę, na ciepłą uspakajającą zieleń, ja już spijałam delikatny smak jego ust.

Jak wam się podobało? Ja szczerze mówiąc jestem całkiem zadowolona, choć sądziłam, że wyjdzie w nieco bardziej "twardym" stylu. Właściwie wcześniej nie eksperymentowałam z typowymi romansami, ale chyba nawet nie było źle. Jeśli macie jakieś propozycje odnośnie nowego posta, lub chcecie umieścić na moim blogu własną kontynuację tej historii piszcie na e-mail ag.tw.mail@gmail.com.

Do zobaczenia!
Lou <3
   

sobota, 9 stycznia 2016

American Dream

Cześć <3
Nie pisałam przez pewien czas, ale przeżywałam drobny kryzys weny. Wybaczcie! Dziś umieszczam jako rekompensatę kolejne opowiadanie :) Tak jak we wcześniejszym poście, alternatywne zakończenia możecie wysyłać na e-mail :D

   - Josh! Josh! Przestań! – wrzeszczała, a z jej gardła od czasu do czasu wydobywał się promienisty śmiech
   Blondyn jednak w żadnym razie nie zamierzał przestać, cały czas męcząc umierającą ze śmiechu brunetkę. Nigdy wcześniej nie był tak szczęśliwy. Nawet… Nawet nie pamiętał kiedy to wszystko się zaczęło. Jakby to było zaledwie wczoraj.
   Josh zawsze miał smykałkę do muzyki. Pisał teksty, nagrywał piosenki… Nigdy jednak nie chciał ich publikować, bojąc się, że jego twórczość zostanie po prostu ośmieszona i zmieszana z błotem. Wszystko się zmieniło, gdy w liceum pokłócił się ze swoim jedynym przyjacielem Haydenem właściwie o głupotę. Wtedy stwierdził, że nie ma nic do stracenia. Założył parę kont na kilku portalach społecznościowych i wrzucił tam swoje pracę.
  Ludzie oszaleli. Media oszalały. Jego piosenki zupełnie jak w jakimś śnie w szybkim tempie stały się hitami całego USA. Przestał być Szarym Josh’em. Teraz był gwiazdą, rozchwytywaną przez publiczność, był marzeniem każdej dziewczyny, które jeszcze niedawno nawet by na niego nie spojrzały.
  Podniósł ją delikatnie za talię i obrócił dookoła siebie, gdy objęła go za szyję. Była taka piękna. I prawdziwa wśród tej całej trucizny śmietanki show biznesu.
Szczupła, ładna brunetka o delikatnych rysach twarzy – czyli Tali Darren – zadebiutowała znacznie wcześniej niż on. Początkowo oboje nie mieli o sobie zbyt dobrego zdania, ale pewien bal na których zaproszono ich dwójkę, rozwiał wszelkie niedogodności. Miesiąc później już oficjalnie byli parą.
  Tali była jego licealnym marzeniem. Dbała o niego bardziej niż o siebie, stale powtarzając, że ich miłość powinna być priorytetem – praca znacznie później. Byli już chyba trzy lata szczęśliwie zakochaną parą jak i ulubieńcami publiczności. Joshua planował żeby za niedługo się jej oświadczyć, myślał jednak nad tym, co zrobić, żeby było to wystarczająco wyjątkowe.
  - Josh… - powiedziała przyciskając swoje czoło do jego – Za niedługo wyjeżdżamy w trasę… - powiedziała smutno delikatnie przejeżdżając dłonią po jego policzku
   Złożył ostrożny pocałunek na jej dłoniach, jak gdyby była najdroższą porcelaną, która miałaby się za chwilę stłuc na tysiąc kawałków.
   - Nie będziemy razem. – przyznał – Ale jednocześnie zawsze będę z tobą o tutaj. – powiedział szepcząc i wskazując swoje serce
   Po jej bladych policzkach spłynęła jedna, samotna łza, zatrzymując się na niepewnym uśmiechu. Starł ją swoją dłonią.
   - Wiem… Tylko, że boję się, że nie przetrwamy w końcu kolejnej trasy. Coś się stanie. Stracimy do siebie zaufanie…
  - Nie mów tak. Zawsze już będziemy razem. Nic się nie stanie, dopóki będziemy trzymać się razem.
  Ale jak gdyby jego słowa były jakąś klątwą, dookoła nich otoczył ich ognisty krąg niebezpiecznie zbliżając się do ich stóp. Poczuł jak uścisk stojącej przed nim kobiety jest silniejszy, mimo to nie bała się nadal spoglądając w jego oczy.
  Przełknął głośno ślinę czując jak nieprzyjemne ciepło sięga jego kostek.
  - Na pewno? – zapytała ściskając niepozornie słabą dłonią szczękę
***
  - Josh! Josh!
  Ciemność. Nieprzyjemna ciemność. Kojący chłód kostek. Chęć snu. Umarł?
  - Josh, kochanie!
  Tali? Tali! Otworzył wolno zmęczone powieki. W drzwiach jednak stał kto inny. Druga najważniejsza w jego życiu kobieta, czterdziestoletnia Amy Watson. Jego matka.
  - Hayden przyszedł. Szybko wstawaj, bo zaraz spóźnicie się do szkoły.
  Chłopak praktycznie zerwał się z łóżka spoglądając na okno w pokoju.
 - Kochanie? – zapytała zmartwiona Amy – Wszystko w porządku?
 W oknie widać było rząd szeregowych domków. Żadnych wieżowców, żadnej piaszczystej plaży.
 Po prostu normalne środowisko Szarego Josha.

Możecie również na mój e-mail wysyłać requesty (lub zamówienia jak kto woli) opowiadań. W miarę możliwości z przyjemnością postaram się coś napisać!

Lou <3

poniedziałek, 28 grudnia 2015

Szkarłat na bieli - Pierwszy post! ღ

Witajcie!
Dziś mam wielką przyjemność zamieścić pierwszy post na również pierwszym dla mnie blogu. Mam zamiar umieszczać w nim opowiadania mojego autorstwa, lub również ciekawsze prace nadesłane przez Was na mój e-mail ag.tw.mail@gmail.com . Oprócz opowiadań z wielką chęcią na Waszą prośbę lub ot tak z powodu własnego widzimisię będę również umieszczała analizy fikcyjnych postaci filmów/seriali/książek, opinie na temat rzeczy obecnych w Naszym życiu lub po prostu najzwyklejsze w świecie recenzję.

W dzisiejszym poście chciałabym się z wami podzielić moim opowiadaniem pt. "Szkarłat na bieli". O błędach informujcie mnie w komntarzach lub przez e - mail.

Szkarłat na bieli

   Mróz. Zimno. Chłód.
   Na Północnej Granicy takie rzeczy nie należały do zjawisk wyjątkowych. Właściwie to były one elementem nieodłącznym tutejszego życia. Gdy po raz pierwszy tu przybyłam, nie mogłam uwierzyć, że ktokolwiek może żyć w takim surowym klimacie. Teraz jednak, gdy spoglądałam na mieszkańców Północy, czułam lekkie ukłucie zazdrości. To tutaj była prawdziwa wolność. Nigdzie indziej, jak na ośnieżonych terenach Świetlipełka.

  - Musisz być bardziej ostrożna. – powiedział męski, surowy głos, gdy po raz kolejny wpadłam na zaspę śniegu – Kolejna zaspa może nie być śniegiem tylko śpiącym Freggiem.

   Skinęłam tylko, łapiąc pomocną dłoń mojego towarzysza. Devon nie należał bynajmniej do najmilszych, ale można było mu zaufać i znał dobrze tutejsze okolice. Był idealnym przykładem rdzennego mieszkańca Świetlipełka. Potężny oraz wysoki, przypominający nieco olbrzymów z wiejskich legend. Miał dość ciemną karnację, a jego kwadratowa szczęka była pokryta krzaczastą, brązową brodą. Długie, kasztanowe włosy opadające na jego ramiona również zdawały mu się nie przeszkadzać w polowaniach. Ja swoje już dawno byłam zmuszona ściąć na krótko.

  Ubrany był w zwierzęce skóry, ale takie, jakich jeszcze nie widziałam okrążając cały Daerung. Tutejsza fauna wbrew surowym warunkom do życia była dość bogata i z lubością stała się celem polowań dla tutejszych mieszkańców, dla których myślistwo i rybołówstwo było kunsztem szlachetnym godnym najbogatszego króla. Im więcej skór należących do różnych zwierząt nosił mężczyzna, tym bardziej był szanowany. Zadaniem kobiet było natomiast wychowanie dzieci i połów ryb, z których kości wykonywały przeróżną biżuterie. Nie było jednak przeciwwskazań, by kobieta została myśliwym, a mężczyzna rybakiem – mało jednak było wyjątków wśród tego niezbyt licznego społeczeństwa, gdyż obie płcie były doskonale przystosowane do przydzielonych z góry zadań.

    - Daleko jeszcze? – zapytałam drżąc
    - Niedaleko.

   Choć nie byli dość gadatliwym ludem to cechowali się przesadną gościnnością i opieką nad niespodziewanymi gośćmi. Nazywani. Na Południu mianem „dzikusów” w swej prostocie i szczerości, byli mi o wiele milsi niż mieszkańcy innych krain. Tu honor i rodzina rzeczywiście miały znaczenie.

  - Devonie, czy mogę ci zadać pytanie? – przemówiłam ostrożnie, nie będąc pewna humoru kroczącego obok mnie mężczyzny
  - Już to zrobiłaś. – stwierdził, zgarniając ręką z twarzy płatki śniegu – Pytaj.
  - Przemierzając wasze ziemie, nie spotkałam żadnych kapliczek ani miejsc w którym składalibyście ofiary. Czy wyznajecie wiarę w jakichś bogów?

  Devon chrząknął, jak gdyby moje pytanie było najzabawniejszą rzeczą jaką usłyszał w ciągu całego dnia.

- Nasi Bogowie nie potrzebują kaplic, ani ofiar do składania czci. Ich ołtarzami są nasze umysły i skryta w nich prawda, Sabro.

  Skinęłam lekko nie wtrącając żadnego komentarza. Jako dziecko urodzone w Krainach Środkowych, gdzie wszelkie kulty religijne były rozpowszechnione, a różnorodne bożki nagminnie czczone, było to dla mnie czymś nowym, jednak jak wszystko tutaj – od razu mi się spodobało.

  Ale pewnie nurtuję was pytanie dotyczące mojej tożsamości. Mam na imię Sabra, urodziłam się w niewielkiej wiosce Raa’mir, a wieku dziesięciu lat uciekłam od mojej nieznośnej rodziny i panosząc się przez wiele lat na świecie, nie znajdując dla siebie odpowiedniego miejsca, żyję jako poszukiwaczka przygód lub po prostu włóczęga. Z powodu przytłaczającej mnie ostatnio pustki w kieszeniach postanowiłam zapuścić się na Północ, gdzie wszelkie wyroby z tamtejszej zwierzyny mają wielką wartość pieniężną. Zyskując zaufanie mieszkańców, dzięki ich gościnności dostałam niezbyt rozmownego pomagiera, który zdaję się jak na razie dość dobrze bawić, gdy ja się trzęsę z zimna mimo ciężaru skór jaki na mnie nałożono.

   Devon nagle się zatrzymał, a ja momentalnie zauważyłam, że warstwa śniegu na tych terenach jest znacznie rzadsza niż ta przez którą wcześniej brnęłam. Mężczyzna stawiając ostrożne kroki, rozejrzał się dookoła i w końcu przemówił:

   - Ka’ra temmle. – powiedział w twardej północnej gwarze – Zróbmy tutaj postój. Wygląda na to, że stado Ghennów zmieniło swoją dotychczasową kryjówkę. Jutro pójdziemy dalej, wygląda, że nasz cel podróży znajduję się znacznie dalej niż przypuszczałem.

  Zmęczona mozolną wędrówką, energicznie się zgodziłam, oferując rozłożenie namiotów. Devon postanowił znaleźć drewno na opał – chyba nie był pewny czy przetrwam całą noc w tym zimnie. Ja natomiast się zastanawiałam, gdzie pośród tych pustkowi może znaleźć się coś zdatnego do zrobienia ogniska, ale Devon przyszedł szybciej niż ja zdążyłam rozłożyć oba namioty.

  Po zjedzeniu zabranej przez nas ryby, w ciszy udałam się na spoczynek. Mężczyzna gdy kładłam się spać siedział jeszcze przy ognisku bacznie obserwując wszystko dookoła.

   Miałam dziwny sen. Śniło mi się, że znajdowałam się w jakimś wielkim pokoju, w którym nie było, ani okien, ani drzwi, a dookoła otaczały mnie jedynie dziwne, nieregularne półki zapełnione kolorowymi fiolkami. W samym centrum płonął ogień, o chłodnej, nieprzyjemnej barwie. Pamiętam, że gdy dotknęłam jakąkolwiek fiolkę, tamta wyskakiwała z szafki i leniwie dryfowała w powietrzu. Obudziłam się dopiero, gdy zdesperowana postanowiłam skoczyć w niebieski płomień.

  Tamten pamiętny ranek mógł śmiało zaliczać się do jednych z najgorszych w moim życiu. W środku namiotu wszystko wydawało się być w jak najlepszym porządku. Na śniegu dookoła mojego nieporęcznego śpiwora nie zauważyłam żadnych obcych śladów.

 Wyspana i zadowolona wyszłam z mojego małego schronu, tylko po to by zobaczyć jaka masakra się tu odbyła cudem bez mojego udziału.

 Nieskazitelnie biały śnieg, był teraz pokryty płynną czerwienią, a rzeczy z namiotu Devona były porozrzucane wszędzie dookoła. Samo ciało mężczyzny leżało obok ogniska, nieruchome i obce. Pełna strachu postanowiłam jednak podejść, z bliska już zauważając liczne rany cięte na rękach i nogach towarzysza. Na tle różnokolorowych skór dostrzegłam cienki, zwitek papieru. Drżącą dłonią podniosłam pozostawioną wiadomość na której widniał szkarłatny, złowrogi napis: „Zdrajca”.

Alternatywne zakończenia tej opowieści wysyłajcie na mój e-mail co ciekawsze, umieszczę w następnych postach. Co myślicie o historii Sabry? 

Louise <3